-
Darmowa dostawa od 200 zł
-
Wysyłka w 24h
-
Dyskretna paczka
-
30 dni na zwrot
Wiecie co? Lubię rozmawiać. Choć ostatnio ktoś stwierdził, że bardziej przepytuję i brakuje tylko lampy w oczy – no ale cóż. Rozmawiam z wieloma kobietami. Pytam, bo chcę rozumieć. Jak czujemy, co nas kręci, co podnieca, a co sprawia, że w środku robi się jedno wielkie „bleh”.
I tak któregoś dnia postanowiłam zapytać: „Dlaczego udajesz orgazm?” Tak, to pytanie z tezą. I tak, niektóre się wkurzyły (jedna nawet rzuciła: „Ja nie udaję, wyrosłam z tego”.) Ale… nie miejmy złudzeń. Większość z nas choć raz w życiu udawała. Lepiej, gorzej, mniej lub bardziej przekonująco – ale jednak. Dlaczego? No to lecimy:
I powiem Wam: rozumiem to. Na wielu poziomach. Żyjemy w świecie, który wdrukował nam przekonanie, że seks musi prowadzić do orgazmu. Weźmy literaturę erotyczną – bohaterki dochodzą zawsze. Epicko. Od pierwszego dotyku. W filmach – to samo. Porno? Nawet nie zaczynajmy.
Seks = orgazm.
Najlepiej wielokrotny. I dlatego tak często nasi partnerzy/partnerki – a zwłaszcza mężczyźni – zapytani, co lubią w łóżku – odpowiadają: „Jak Tobie jest dobrze”. A to „dobrze” znaczy dla nich „masz orgazm”.
Więc się starają. Wstrzymują, wydłużają, walczą. A my? Czasem po prostu chcemy, żeby to się skończyło. Nie dlatego, że seks jest zły. Czasem nawet przeciwnie – jest cudowny. Ale orgazm dziś nie przyszedł. I tyle.
Sama udawałam. Bo nie chciałam, żeby mój partner się zamartwiał. Bo dla niego brak orgazmu był porażką. A przecież przyjemność to nie tylko orgazm. To jego oddech na mojej szyi. To dłoń na biodrze. To ciepło, obecność, skurcz mięśni, kontakt. To kropla potu, którą zlizuję z jego skóry. Czasem to lepsze niż sam orgazm.
Był taki czas w moim życiu, kiedy nie mogłam dojść. Zablokowałam się. A przecież byłam „tą, która zawsze dochodzi”. Więc… zaczęłam się wstydzić. Czułam się „popsuta”. Bo on się starał. Bo robił wszystko tak samo jak zawsze. Więc to musiała być moja wina.
Zaczęłam udawać. I tak, rozwaliłam sobie związek. Bo zamiast powiedzieć: „Hej, dziś nie doszłam, ale było cudownie”, udawałam. A przecież: Nie masz orgazmu? To NIC. Masz prawo mówić, pytać, szukać. Samotnie albo wspólnie.
Moja przyjaciółka miała swój pierwszy prawdziwy orgazm… w wieku 60 lat. Dzięki Pingwinkowi. Tak, gadżetowi erotycznemu. Ale nie tylko. Bo pozwoliła sobie – i na szczęście swojemu partnerowi – na rozmowę. Na wyznanie: „Udawałam. Ale teraz już wiem, jak naprawdę”. I wiecie co? Dziś czasem krzyczy z rozkoszy bez żadnych gadżetów. Bo się otworzyli. Bo zaczęli mówić. Bo udali się razem w tę podróż.
To chyba najbardziej bolesne. Kłamiemy, żeby nie zranić osoby partnerskiej. Ale przecież to zaczarowany krąg, który prowadzi donikąd. Ta druga strona wierzy, że robi wszystko idealnie. My potwierdzamy – jękiem, drżeniem, teatralnym „tak, tak!”. A potem już tylko trudniej powiedzieć prawdę: „Nie tak, kochanie. Inaczej”.
I ja też kiedyś tak robiłam. Z naiwności. Dziś wiem, że szczerość w seksie – nawet ta trudna – buduje bliskość.
To nie cel. To nie potwierdzenie wartości. To język ciała. To krzyk, dreszcz, eksplozja, czasem szept. To podróż.
Ale czasem… trzeba się go nauczyć. Odkryć go na nowo. Poszukać wyzwalaczy: gadżetów, dotyku, fantazji, oddechu. Czasem – wystarczy rozmowa. Albo inny lubrykant. Czasem trzeba… siebie rozbroić.
Nie ma jednej drogi. Ale jest jedno, co pomaga zawsze: rozmowa.
Bez niej – nawet najwspanialszy orgazm jest tylko inscenizacją.
Z nią – nawet jego brak może być wspólnym odkrywaniem.
Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj sięStrona zawiera treści przeznaczone dla osób pełnoletnich.